Tratwa księżycowych promieni... widmowe światło, niby ognie na czarno-białych filmach... gwiazdy... kilka delikatnych pasemek mgły...
      Wsparty o poręcz spoglądałem ponad światem... Absolutna cisza pochłonęła noc, pogrążone we śnie miasto cały wszechświat, poczynając ode mnie, po wszystkie odległe miejsca, Amber, Arden, Garnath, latarnię morską na Cabrze, Gaj Jednorożca, mój grobowiec na szczycie Kolviru... Nieruchome, dalekie, a przecież wyraźnie widoczne... Spojrzenie oczu boga, albo może duszy puszczonej na wolność i szybującej wysoko... Pośród nocy...
      Przybyłem do miejsca, gdzie duchy bawią się w duchy, gdzie wróżby, znaki, zapowiedzi i ożywione pragnienia spacerują po nocnych alejach i wysokich salach pałacu Amberu na niebie, Tir-na Nog'th...
      Odwracając się plecami do poręczy i pozostałości dziennego świata, podziwiałem ulice i mroczne tarasy, pałace władców i domki ubogich... Księżyc w Tir-na Nog'th świeci mocno, srebrząc dachy wymarzonych miejsc... Z kijem w ręku szedłem przed siebie, a upiory poruszały się wokół, wyglądały z okien, stawały na balkonach, tarasach, w bramach... Mijałem je niewidoczny, gdyż w istocie to ja byłem tutaj duchem dla ich substancji... Cisza i srebro... Tylko przytłumiony stuk mego kija... Więcej mgły, sunącej ku sercu... I pałac, niby zamglone ognisko... Rosa, jak krople rtęci na wypolerowanych płatkach i łodygach kwiatów w ogrodach obok promenady... Sunący po niebie księżyc bardziej razi oczy niż słońce w południe, swym blaskiem przyćmiewa gwiazdy... Srebro i cisza... Lśnienie...
      Nie planowałem przyjścia, gdyż wróżby tego miejsca - jeśli są nimi - bywają oszukańcze, a jego podobieństwo do miejsc i zdarzeń na dole budzi niepokój. Przybyłem jednak... To część mojego targu z czasem... Kiedy pozostawiłem Branda, by pod opieką Gerarda wracał do zdrowia, pojąłem, że sam muszę odpocząć, w dodatku tak, by nie zdradzić swej słabości. Fiona rzeczywiście uciekła i ani z nią, ani z Julianem nie udało się nawiązać kontaktu poprzez Atuty. Gdybym powtórzył Benedyktowi i Gerardowi, co powiedział mi Brand, nalegaliby z pewnością, by ich ścigać. I z równą pewnością ich wysiłki spełzłyby na niczym.
      Posłałem po Randoma i Ganelona, po czym zamknąłem się w swoich pokojach informując, że zamierzam spędzić dzień na wypoczynku i rozmyślaniach by się przygotować do nocy w Tir-na Nog'th - rozsądny plan każdego Amberyty, mającego poważne problemy. Nie przywiązywałem większej wagi do takich praktyk, ale większość pozostałych traktowała je poważnie. A że chwila była jak najbardziej odpowiednia dla takiej decyzji, mój całodzienny odpoczynek wydał się czymś całkiem naturalnym. Oczywiście, zobowiązywał, by nocą zrealizować ten plan. Ale to mi nie przeszkadzało - zyskiwałem dzień, noc i część następnego dnia, by podleczyć ranę. Czułem, że dobrze wykorzystam ten czas.
      Musiałem się jednak komuś zwierzyć. Powiedziałem Randomowi i powiedziałem Ganelonowi. Leżąc w łóżku, streściłem im plany Branda, Fiony i Bleysa, a także zespołu Eryk-Julian-Caine. Powtórzyłem, co mówił Brand na temat mojego powrotu i swojego uwięzienia przez współspiskowców. Pojęli, dlaczego pozostali przy życiu przedstawiciele obu frakcji, czyli Fiona i Julian, zniknęli: zamierzali zebrać siły, może po to, by wystąpić przeciw sobie, ale raczej nie. W każdym razie nie zaraz. Bardziej prawdopodobne, że jedno lub drugie spróbuje najpierw zdobyć Amber.
      - Będą musieli wziąć numerki i czekać na swoją kolejkę, tak jak wszyscy - stwierdził Random.
      - Niezupełnie - odpowiedziałem mu. - Sprzymierzeńcy Fiony i potwory nadciągające czarną drogą to ta sama ekipa.
      - A Krąg w Lorraine? - spytał Ganelon.
      - Ci sami. Tak właśnie manifestowali się w tamtym cieniu. Przebyli wielką odległość.
      - Wszędzie pełno tych drani - mruknął Random.
      Kiwając głową usiłowałem mu to wyjaśnić.
      ... I tak przybyłem do Tir-na Nog'th. Kiedy wzeszedł księżyc i widmowy wizerunek Amberu pojawił się na niebie, z prześwitującymi przez niego gwiazdami i maleńkimi punkcikami poruszającymi się na murach, czekałem. Czekałem z Randomem i Ganelonem, czekałem na szczycie Kolviru, gdzie w skale wyciosano z grubsza trzy stopnie...
      Gdy dotknął ich promień księżyca, zaczął się kształtować zarys całych schodów, przerzuconych nad otchłanią, aż do punktu ponad falami morza, gdzie tkwił obraz miasta. światło księżyca padło na nie pełnym blaskiem i schody nabrały takiego pozoru materialności, jakiego można było oczekiwać. Postawiłem stopę na kamieniu... Random miał ze sobą pełną talię Atutów, a ja także trzymałem swoją w kieszeni kurtki. Grayswandir, wykuty na tym właśnie kamieniu przy księżycu, zachowywał swą moc w mieście na niebie. Dlatego zabrałem swój miecz. Wypoczywałem cały dzień, a teraz wspierałem się na kiju. Iluzja odległości i czasu... Stopnie, biegnące poprzez ignorujące Corwina niebo, poruszają się jakoś, gdyż wspinaczka po nich, kiedy już się rozpocznie, nie jest zwykłym postępem arytmetycznym.
      Byłem tutaj, byłem tam, byłem w jednej czwartej drogi zanim jeszcze moje ramię zapomniało uścisk dłoni Ganelona... Kiedy przyglądałem się uważnie któremukolwiek ze stopni, tracił swą nieprzejrzystość i, niby przez półprzezroczyste szkło, widziałem pod nim ocean...
      Straciłem poczucie czasu, choć potem zawsze wydaje się, że nie upłynęło go wiele... Tak głęboko pod wodą, jak wkrótce miałem się znaleźć ponad nią, niewyraźny i połyskliwy, pojawił się kształt Rebmy wśród morskich fal. Pomyślałem o Moire i o tym, co się z nią dzieje. Co by się stało z naszą głębinową siostrą, gdyby Amber upadł? Czy jego odbicie pozostałoby nie naruszone w swoim zwierciadle? Czy żetony i kości zostałyby pochwycone i ciśnięte w podwodnych kanionach kasyna, nad którymi pływa nasza flota? Chciwe ofiar, corwinożerne wody nie dały żadnej odpowiedzi, choć poczułem nagłe ukłucie w boku.
      U szczytu schodów wkroczyłem do widmowego miasta, jak ktoś mógłby wejść do Amberu, wspiąwszy się na stopnie, wiodące po zwróconej ku morzu ścianie Kolviru.
      Oparłem się o poręcz i spojrzałem na świat. Czarna droga biegła na południe. Nocą nie mogłem jej dostrzec. Zresztą, nie miało to znaczenia. Wiedziałem już, dokąd zmierza. A raczej Brand mi powiedział, dokąd zmierza. A że wykorzystał już chyba wszystkie możliwe powody kłamstw, uznałem, że naprawdę wiem, dokąd prowadzi.
      Od początku do końca.
      Z blasku Amberu, z potęgi i porządku przyległych cieni, poprzez coraz ciemniejsze warstwy obrazu, które otaczają nas ze wszystkich stron, poprzez skręcone krajobrazy i jeszcze dalej, poprzez miejsca widziane tylko w pijackich majaczeniach, gorączce i koszmarnych snach... i dalej, poza miejsce, gdzie się zatrzymuję... Gdzie ja się zatrzymuję...
      Jak wytłumaczyć prosto coś, co wcale nie jest proste?
      Trzeba chyba zacząć od solipsyzmu - idei, że nie istnieje nic prócz mnie, a przynajmniej że niczego nie możemy być w pełni świadomi, prócz własnego istnienia i postrzegania. Potrafię odnaleźć w Cieniu wszystko, co zdołam sobie wyobrazić. Każde z nas to potrafi. Ale to nie wykracza poza granice ego. Można się spierać, i w istocie większość z nas tego próbuje, że sami stwarzamy cienie, które odwiedzamy, konstruujemy je z budulca naszej psyche, że tylko my istniejemy naprawdę, że światy, w które wkraczamy, są jedynie projekcją naszych pragnień.
      Nie wiem, czy te teorie odpowiadają prawdzie, ale w dużej mierze wyjaśniają nasz stosunek do ludzi, miejsc i przedmiotów poza Amberem. Dokładniej: jesteśmy stwórcami, a oni to nasze zabawki, czasem niebezpiecznie aktywne, to prawda, ale to także stanowi część gry.
      Jesteśmy z temperamentu impresariami i siebie także traktujemy odpowiednio. Wprawdzie solipsyzm sprawia pewne kłopoty, gdy stawia się pytania natury etiologicznej, ale łatwo można uniknąć tych problemów zaprzeczając ważności pytań. Często obserwuję, że większość z nas prowadzi swoje sprawy w sposób całkowicie pragmatyczny. Prawie...
      Jednak... jednak w całym tym obrazie istnieje pewien niepokojący element. Są miejsca, gdzie cienie szaleją...
      Jeśli ktoś świadomie przeciska się przez kolejne warstwy Cienia, na każdym etapie rezygnując - znowu świadomie - z cząstki zrozumienia, dochodzi wreszcie do punktu, poza który nie może się posunąć. Po co to robić? Choćby szukając nowych doświadczeń albo nowej gry... Ale kiedy ten ktoś już się tam znajdzie, jak zdarzyło się to nam wszystkim, pojmuje, że dotarł do granicy Cienia albo do granic samego siebie - zawsze uważaliśmy, że to synonimy. Teraz jednak...
      Teraz wiem, że tak nie jest; teraz, gdy stoję i czekam u Dworców Chaosu mówiąc ci, jak to było, wiem, że tak nie jest. Wiedziałem jednak już wtedy, tamtej nocy w Tir-na Nog'th, wiedziałem wcześniej, gdy walczyłem z koziogłowym w Czarnym Kręgu Lorraine, wiedziałem owego dnia w latarni morskiej Cabry, po ucieczce z lochów Amberu, gdy spojrzałem na zniszczoną dolinę Garnath... Wiedziałem, że jest coś więcej, że czarna droga biegnie poza ten punkt. Prowadziła poprzez szaleństwo w chaos i wiodła dalej. Stwory, jakie nią podążały, przybywały skądś, ale nie były moim dziełem. Pomogłem im odnaleźć przejście, ale nie pochodziły z mojej wersji rzeczywistości. Należały do siebie, a może do kogoś innego - to nieważne - i wybijały dziury w małej metafizyce, którą tworzyliśmy sobie przez wieki. Wkroczyły do naszego rezerwatu, były w nim obce i zagrażały mu. Zagrażały nam. Fiona i Brand sięgnęli poza wszystko i znaleźli coś tam, gdzie nikt nie wierzył, by cokolwiek istniało. Groźba, jaką uwolnili była - na pewnym poziomie - niemalże warta otrzymanych dowodów: nie byliśmy samotni, a cienie nie były zabawkami w naszych rękach. I jakkolwiek odnosilibyśmy się do Cienia, już nigdy nie mogłem patrzeć na niego w dawnym świetle...
      Wszystko dlatego, że czarna droga wiodła na południe i biegła poza kraniec świata, na którym musiałem się zatrzymać.
      Cisza i srebro... Odchodzę od poręczy, wsparty na kiju, poprzez okrytą mgłami, osnutą blaskiem materię niepokojącego miasta... Duchy... Cienie cieni... Obrazy prawdopodobieństwa.... Możliwości spełnione i nie spełnione... Możliwości utracone... i odzyskane...
      Przejście przez promenadę... Postacie, twarze, wiele znajomych... O co im chodzi? Trudno powiedzieć... Niektóre wargi się poruszają, niektóre oblicza wykazują ożywienie. Nie mają dla mnie słów. Przechodzę między nimi nie zauważony.
      Tam... Jedna z tych postaci... Samotna, lecz wyczekująca... Palce rozplątują minuty, odrzucając je w przestrzeń... Twarz odwrócona, a chciałbym ją zobaczyć - to znak, że zobaczę lub że powinienem... Siedzi na kamiennej ławie pod sękatym pniem... Spogląda w stronę pałacu... Jej sylwetka wydaje się znajoma... Zbliżam się i widzę, że to Lorraine... Nadal wpatruje się w punkt daleko za moimi plecami; nie słyszy, gdy mówię, że pomściłem jej śmierć.
      Mam jednak moc, by być tu usłyszanym... Tkwi w pochwie u mego boku.
      Dobywam Grayswandira, wznoszę go nad głową, gdzie blask księżyca zdaje się ożywiać wyryte wzory. Wbijam go w ziemię między nami.
      - Corwinie!
      Ogląda się gwałtownie, a jej włosy lśnią czerwienią w blasku księżyca. Jest zdziwiona.
      - Z której strony nadszedłeś? Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie.
      - Czekałaś na mnie?
      - Oczywiście. Tak, jak mi kazałeś.
      - Jak się tu znalazłaś?
      - Na tej ławie...?
      - W tym mieście.
      - W Amberze? Nie rozumiem. Sam mnie przywiozłeś. Ja...
      - Jesteś tu szczęśliwa?
      - Wiesz, że tak, póki jesteś ze mną.
      Nie zapomniałem jej równych zębów, śladu piegów pod jasną woalką skóry...
      - Co się stało? To bardzo ważne. Przyjmij na chwilę, że nie wiem, i opowiedz o wszystkim, co się zdarzyło po bitwie w Czarnym Kręgu, Lorraine.
      Zmarszczyła czoło. Wstała. Odwróciła się.
      - Pokłóciliśmy się - powiedziała. - Pojechałeś za mną, przepędziłeś Melkina i rozmawialiśmy. Zrozumiałam, że nie miałam racji, i wróciłam z tobą do Avalonu. Tam twój brat, Benedykt, przekonał cię, byś nawiązał kontakt z Erykiem. Nie dałeś się udobruchać, ale coś ci powiedział i zgodziłeś się na zawieszenie broni. Przysiągł, że nie zrobi ci krzywdy, a ty przysiągłeś bronić Amberu. Benedykt był waszym świadkiem. Pozostaliśmy w Avalonie, póki nie otrzymałeś jakichś chemikaliów, a potem ruszyliśmy w jakieś dziwne miejsca, gdzie odebrałeś niezwykłą broń. Wygraliśmy bitwę, ale Eryk leży teraz, ranny - spojrzała na mnie uważnie. - Chcesz zerwać to zawieszenie broni? O to chodzi, Corwinie?
      Pokręciłem głową i choć wiedziałem, że to nierozsądne, wyciągnąłem ręce, by ją objąć. Chciałem mieć ją przy sobie, mimo że jedno z nas nie istniało, nie mogło istnieć; a kiedy wąska przestrzeń między naszymi ciałami zostanie przekroczona, powiedzieć jej, że cokolwiek się zdarzyło lub zdarzy...
      Wstrząs nie był zbyt silny, jednak straciłem równowagę. Leżałem na Grayswandirze, a mój kij potoczył się na bok. Podnosząc się na kolana widziałem, jak kolor znika z jej twarzy, jej oczu, jej włosów. Wargi poruszały się wypowiadając widmowe słowa. Rozglądała się. Wsunąłem Grayswandira do pochwy, chwyciłem kij i wstałem. Spojrzenie Lorraine przeniknęło przeze mnie, uśmiech rozjaśnił jej twarz. Postąpiła o krok. Odsunąłem się i patrzyłem, jak podbiega do mężczyzny, który właśnie się zbliżył, jak pada mu w ramiona. Dostrzegłem jego twarz, gdy pochylał się do pocałunku... szczęściarz z tego upiora, ze srebrną różą u szyi... całował ją, ten człowiek, którego nigdy nie poznam... srebro wśród ciszy i srebro...
      Odchodzę, nie oglądając się... Idę promenadą...
      Głos Randoma:
      - Corwinie, wszystko w porządku?
      - Tak.
      - Znalazłeś coś ciekawego?
      - Później, Randomie.
      - Przepraszam.
      I nagle lśniące stopnie przed terenem pałacu... W góry i na prawo... Teraz powoli i spokojnie, do ogrodu.. Widmowe kwiaty pulsują wokół, widmowe krzewy wypuszczają pąki podobne do zamrożonych fajerwerków... Sans kolor, wszystkie... Naszkicowane tylko, stopniami intensywności blasku przyciągają wzrok. Tylko szkice mogą tu istnieć. Czy Tir-na Nog'th jest specyficzną sferą Cienia w rzeczywistym świecie, poruszaną impulsami id! Pełnowymiarowym testem skojarzeniowym na niebie, może nawet systemem terapeutycznym? Jeśli to fragment duszy, to mimo blasku srebra noc jest bardzo ciemna... I cicha...
      Idę... Mijam fontanny, ławeczki, gaje, małe altany ukryte w labiryntach żywopłotu... Mijam alejki, czasem kilka schodków, przekraczam mostki... Przechodzę obok stawów, wśród drzew, starych rzeźb, z rzadka jakiegoś głazu, zegara słonecznego (czy tutaj nazywa się: księżycowy?
      Kieruję się na prawo, po pewnym czasie okrążam północne skrzydło pałacu, skręcam w lewo, na dziedziniec, nad którym zwieszają się balkony. Na nich kolejne widma, a ponad nimi, za nimi, we wnętrzu...
      Przechodzę na tyły, tylko po to, by obejrzeć znowu tę część ogrodu, gdyż jest piękna pod normalnym księżycem w prawdziwym Amberze.
      Kilka postaci... Stoją, rozmawiają... Oprócz mnie nic się tu nic porusza.
      I czuję, że coś mnie ciągnie w prawo. Nie należy odrzucać darmowych przepowiedni, więc idę. Ku gąszczom wysokiego żywopłotu i niewielkiej polance wewnątrz, jeśli jeszcze nie zarosła... Dawno temu było tam...
      Dwie postacie przytulone do siebie. Odstępują w chwili, gdy zaczynam się odwracać. Nie moja sprawa, ale... Deirdre... Jedną z nich jest Deirdre... Wiem, kim będzie mężczyzna, zanim się jeszcze obejrzy. To okrutny żart owych sił, które rządzą tym srebrem i tą ciszą... W tył, w tył, dalej od tego żywopłotu... Biegnę, potykam się, wstaję, idę dalej, szybko...
      Głos Randoma:
      - Corwinie! Nic ci się nie stało?
      - Później, do diabła! Później!
      - Wschód słońca już niedługo, Corwinie. Pomyślałem, że ci przypomnę...
      - Uznaj, że przypomniałeś.
      Szybciej... Czas także jest snem w Tir-na Nog'th. Niewielka to pociecha, lecz lepsza niż żadna. Szybko, dalej, dalej...
      Do pałacu, jasnej konstrukcji umysłu albo ducha, wznoszącej się wyraźniej niż w realnym świecie... Osądzać perfekcję, to jak wydawać werdykt bez wartości, muszę jednak zobaczyć, co się dzieje wewnątrz... To pewnie ostatni etap podróży, gdyż popycha mnie tam jakaś siła. Nie zatrzymałem się, by podnieść swój kij z miejsca, w którym raz jeszcze upadłem wśród migotliwych traw. Wiem, gdzie muszę iść, co robić. Teraz to oczywiste, choć kierująca mną logika nie jest logiką czuwającego umysłu.
      Przyspieszam, wspinam się ku tylnej bramie... Znowu ukłucie w boku... Przez próg, do wnętrza...W nieobecność światła gwiazd i księżyca. Bezkierunkowa iluminacja zdaje się płynąć bez celu i gromadzić w kałuże. Jeśli pominie jakieś miejsce, cienie stają się nieprzeniknione, okrywając fragmenty komnat, korytarzy, komórek i schodów.
      Między nimi, poprzez nie, niemal biegiem... Monochromy mego domu... Ogarnia mnie lęk... Czarne plamy wyglądają jak dziury wybite w rzeczywistości... Boję się podchodzić zbyt blisko, zapaść się i zatracić...
      Obrót... Przejście... Wreszcie... Wkraczam... Sala tronowa... Beczki mroku ustawione tam, gdzie biegłyby linie mego wzroku, gdybym patrzył na tron...
      Dostrzegam jednak jakiś ruch. I zawirowanie po prawej stronie, gdy idę naprzód. Wraz z zawirowaniem, unosi się zasłona.
      W polu widzenia pojawiają się buty na nogach; prąc naprzód zbliżam się do centrum.
      Grayswandir wskakuje mi do ręki, znajduje drogę do plamy światła, wzmacnia jej zwodniczy, zmiennokształtny blask, zyskuje własne lśnienie...
      Stawiam lewą stopę na pierwszym stopniu, opieram lewą dłoń na kolanie. Ból mojej rany rozprasza, ale da się wytrzymać. Czekam, aż czerń i pustka uniosą się, jak kurtyna teatru, w którym tej nocy mam wystąpić. Odsuwa się w bok, odsłaniając rękę, ramię i lśniący, metaliczny przedmiot, o ściankach jak szlif klejnotu, niesamowity splot srebrnych kabli nakrapianych punktami ognia w miejscu nadgarstka i łokcia - to dłoń, stylizowana, szkieletowa, jak szwajcarska zabawka, mechaniczny owad, funkcjonalny i śmiertelnie groźny, piękny na swój sposób...
      Kurtyna odsuwa się, odsłaniając resztę ciała mężczyzny... Benedykt stoi swobodnie obok tronu, opierając o niego swoją lewą, ludzką, dłoń. Pochyla się. Jego wargi się poruszają.
      Kurtyna odsuwa się dalej, ukazując siedzącą na tronie...
      - Dara!
      Zwrócona w prawo uśmiecha się do Benedykta, kiwa głową, mówi coś. Podchodzę bliżej i wysuwam Grayswandira, aż jego ostrze wspiera się lekko o wgłębienie pod jej mostkiem...
      Wolno, bardzo wolno odwraca głowę i patrzy mi w oczy. Nabiera barw i życia. Wargi poruszają się znowu, ale tym razem słowa docierają do mych uszu.
      - Czym jesteś?
      - Nie. To moje pytanie. Odpowiedz. Już.
      - Jestem Dara, Dara z Amberu. Królowa Dara.
      Zasiadam na tym tronie prawem krwi i zwycięzcy. Kim jesteś?
      - Corwin. Także z Amberu. Nie ruszaj się! Nie pytałem, kim jesteś...
      - Corwin nie żyje od wielu stuleci. Widziałam jego grób.
      - Pusty.
      - Nieprawda. Wewnątrz spoczywa jego ciało.
      - Podaj swój rodowód!
      Patrzy na prawo, gdzie wciąż stoi cień Benedykta. Klinga błyszczy w jego nowej dłoni, zdaje się niemal jej przedłużeniem, choć trzyma ją swobodnie, jakby od niechcenia. Lewa dłoń spoczywa teraz na ramieniu Dary. Jego wzrok szuka mnie za rękojeścią Grayswandira. Bez skutku. Spogląda więc na to, co może zobaczyć: na ostrze. Rozpoznaje je...
      - Jestem prawnuczką Benedykta i diablicy Litry, którą kochał i którą potem zabił - Benedykt krzywi się boleśnie, lecz Dara mówi dalej. - Nie znałam jej. Moja matka i matka mojej matki przyszły na świat w miejscu, gdzie czas płynie inaczej niż w Amberze. Jestem pierwszą z rodu, która posiada wszystkie atrybuty człowieczeństwa. A ty, książę Corwinie, jesteś tylko upiorem dawno minionej przeszłości. Niebezpiecznym upiorem. Nie wiem, skąd się tu wziąłeś, ale popełniłeś błąd. Wracaj do swego grobu. Nie zakłócaj spokoju żyjących.
      Moja dłoń drży lekko. Grayswandir odsuwa się najwyżej na centymetr, ale to wystarcza. Pchnięcie Benedykta następuje poniżej mego progu percepcji. Jego nowe ramię przesuwa nową dłoń trzymającą miecz, który odbija Grayswandira, a jego stare ramię porusza starą dłonią, która chwytając Darę odciąga ją przez poręcz tronu... Ta podprogowa wizja dociera do mnie chwilę później, gdy odskakuję rozcinając powietrze, odzyskuję równowagę i odruchowo uderzam en garde... Walka dwóch duchów jest śmieszna. Tutaj jest także nierówna. On nie może mnie dosięgnąć, podczas gdy Grayswandir...
      Ale nie! Puszcza Darę, wykonuje obrót i przerzuca miecz do drugiej ręki, na moment złączając razem starą i nową. Przesuwa się do tego, co - gdybyśmy mieli zwyczajne ciała - byłoby zwarciem corps a corps. Na chwilę tylko nasze gardy blokują się nawzajem. Lecz ta chwila wystarcza...
      Lśniąca, mechaniczna dłoń sięga w przód - aparat z księżycowego blasku i płomienia, czerni i gładkich płaszczyzn, same kąty, bez żadnych łuków, z lekko ugiętymi palcami. Na dłoni srebrzysty, na wpół znajomy wzór... Sięga do przodu, sięga ku mnie, chwyta mnie za gardło...
      Chybia, palce zaciskają się na mym ramieniu, zakrzywiony kciuk próbuje się wbić w krtań czy obojczyk. Wyprowadzam cios z lewej na jego korpus, ale nic tam nie ma...
      Głos Randoma:
      - Corwinie! Za chwilę wzejdzie słońce! Musisz wracać!
      Nie mogę nawet odpowiedzieć. Jeszcze sekunda czy dwie, a ta dłoń wyrwie to, co chwyciła. Ta dłoń... Grayswandir i ta dłoń, dziwnie do siebie podobne, to jedyne przedmioty współistniejące w moim świecie i mieście duchów...
      - Widzę, Corwinie! Wyrwij się i sięgnij do mnie! Atut...
      Uwalniam Grayswandira z blokady, zataczam krąg, prowadzę cięcie w dół...
      Jedynie duch mógłby pokonać Benedykta czy ducha Benedykta, takim manewrem. Stoimy zbyt blisko siebie, by odbił moją klingę, ale jego idealnie wyprowadzona riposta odcięłaby mi ramię, gdyby istniało ramię, w które trafiłoby ostrze...
      Ale nie ma go, więc kończę cięcie, z pełną siłą uderzając w to śmiertelnie groźne urządzenie z księżycowego światła i płomieni, czerni i gładkich płaszczyzn, tuż poniżej miejsca, gdzie łączy się z jego ciałem.
      Czuję ból w ramieniu, ręka Benedykta odpada i nieruchomieje... Padamy obaj.
      - Wstawaj! Na jednorożca, Corwinie, podnieś się! Wschodzi słońce! To miasto rozpadnie się wokół ciebie! Podłoga kołysze się i staje się mgliście przejrzysta. Dostrzegam obszar wody pokrytej łuskami światła. Przetaczam się i podnoszę, ledwie unikając ataku widma, próbującego odzyskać rękę, którą utraciło. Zwisa mi z ramienia jak martwy pasożyt, a rana znowu zaczyna boleć...
      Nagle staję się ciężki, a wizja oceanu nie znika. Zaczynam się zapadać. świat odzyskuje kolor i suną faliste pasy różu. Gardząca Corwinem podłoga rozstępuje się, rozwierając corwinobójczą otchłań...
      Spadam...
      - Tutaj, Corwinie! Teraz!
      Random stoi na szczycie i sięga ku mnie. Wyciągam rękę...